Zmartwychwstaniemy - najnowsze wydawnictwo Dr. Misio stało się krążkiem bardziej kontrowersyjnym niż wyczekiwanym. Emocje jakie wzbudz...


Zmartwychwstaniemy - najnowsze wydawnictwo Dr. Misio stało się krążkiem bardziej kontrowersyjnym niż wyczekiwanym. Emocje jakie wzbudziło wycofanie zespołu Arkadiusza Jakubika z line-upu Festiwalu w Opolu równe były tylko zaskoczeniu artysty, że piosenka Pismo zakwalifikowała się do konkursu. Odwołanie koncertu Dr. Misio stało się początkiem końca tegorocznego festiwalu, ukazując za to solidarność i sprzeciw polskiej sceny muzycznej.

Zamiast opolskiego festiwalu jest festiwal cudów. Najpierw, upadająca niczym kolejne klocki domina, rozpiska artystów wycofujących co rusz swój udział. Następnie niespotykany skok na Trójkowej Liście Przebojów (o 29 pozycji) piosenki Pismo. Utwór który w telewizji polskiej nazwać można już zakazanym, zakończył podróż na 3 miejscu w rankingu Polskiego Radia. Tylko skąd właściwie te emocje? Zadumana, bardzo mądra zresztą piosenka Dr. Misio nie została zdyskwalifikowana za melodię czy słowa, ale teledysk którego charakter określony został jako nieemisyjny. Zresztą, zobaczcie sami.



Muzykom zarzucono brak walorów artystycznych w przedstawionym klipie. Ze swojej strony powiedzieć mogę, że sam teledysk uważam, za zgrabnie ugrany kompromis między kontrowersją i poruszającym przekazem. Chwytliwa melodia i interesująca forma zdecydowanie idą w parze z przesłaniem, i chociaż całość to typowy protest song, nie jest tak pretensjonalne jak Nienawidzę Cię Polsko Mozila czy Szara Flaga Peszkowej.

Na tle całości płyty Pismo jawi się zdecydowanie jako najbardziej interesujący numer. Porównywalnie mocno łapie za serducho tytułowy utwór Zmartwychwstaniemy. Klimat jest znacznie bardziej przygaszony niż na poprzednich krążkach. Dr. Misio zwykle traktuje się z przymrużeniem oka, jednak Jakubik, na którego występy bez spodni spoglądać można z rozbawieniem, pod warstwą przyjaznej, punkpopowej osłonki przemyca teksty wcale niepozbawione ambicji. Całość jednak zwykła być wieńczona energią, młodzieńczą werwą. Najnowsza płyta zespołu jest zdecydowanie bardziej zadumana, chociaż nadal nie brakuje buntowniczych numerów. Mimo kompozycji które często nie prezentują się szczególnie oryginalnie Jakubik urzeka słuchacza swoim ochrypłym, oddanym wokalem. Przykładem jest Bądź moim Googlem, temat ograny już przez Julię Marcell czy Fisz Emade. Finalnie płyta jest zdecydowanie bardziej zamyślona, niż rozrywkowa. 

Nie potrafię stwierdzić czy Dr. Misio w wersji nostalgicznej się sprzeda. To co na płycie ujmuje melancholią, na koncertach potraktować można jako utwór do gniewnego pogowania. Czy jest to płyta dobra? Nie wiem. Na pewno jest to płyta potrzebna.





-Koro

Pogoda nie wydaje się najfortunniejszym początkiem wprowadzenia do relacji, jednak pewnie każdy kto chociaż raz zdecydował spędzić majówkę ...

Pogoda nie wydaje się najfortunniejszym początkiem wprowadzenia do relacji, jednak pewnie każdy kto chociaż raz zdecydował spędzić majówkę na festiwalu przyzna, że klimat tych dni tworzy przede wszystkim słońce, zimne piwo i zapach skwierczących dań przygotowywanych w foodtruckach. To wszystko staje się otoczką dzięki której koncerty przeżywa się w przyjemniej atmosferze nadchodzącego lata. Tego roku jednak pogoda nas nie rozpieszczała a niebo nad Wrocławiem zwiastowało, że w każdej chwili spaść może deszcz. Dlatego też tegoroczna 3-majówka, bardziej niż piknikowego formatu, nabrała przede wszystkim wymiaru koncertowego.


Wybór koncertów opisanych tutaj będzie mocno osobisty gdyż nie na wszystkich jednocześnie być mogłam i chciałam. Majówka już od kilku lat hałasuje nie na Wyspie Słodowej ale przy, i w Hali Stulecia, dzięki temu artystów słuchać można na więcej niż jednej scenie. Do dyspozycji oddane zostały trzy: duża cena na Pergoli, mniejsza w Hali Stulecia oraz najbardziej kameralna i najrzadziej używana scena Chilloutu. Może to kwestia dorastania, ale znacznie chętniej wybierałam w tym roku mniej wykrzyczaną scenę Hali Stulecia, ponad pogo Pergoli, bo i muzycy którzy grali na mniejszej scenie byli w tym roku szczególnie interesujący. 

2 maja lekko spóźniona wpadam na wyczekiwaną Julię Pietruchę, więc i na scenę spoglądałam z oddali. Bałam się, że oczekiwania względem artystki zepsują mi trochę wizję koncertu, zostałam jednak absolutnie zaczarowana postacią która skromnością i urokiem podbiła serca publiczności. Niczym porcelanowa lalka w kwiatowej sukience śpiewała utwory z płyty Parsley, niektóre z radością która wyburzać mogła ściany, inne z intymną melancholią. Kiedy zamykało się na chwilę oczy przysięgam, że ten wokal pomylić można było z Lenką czy Agnes Obel. Poza swoimi utworami Julia Pietrucha wykonała także cover piosenki Home.  Niesamowita moc kryje się w tej filigranowej blondynce, której koncert jednak nie pasował zupełnie do ciemnego, monumentalnego budynku Hali Stulecia. Parley kojarzy mi się właśnie ze środkiem lata, zatem tylko wyobrażać mogę sobie jak musi brzmieć w nieco bardziej słoneczny dzień na Pergol. Bo jeżeli muzyka może być podróżą, to Julia Pietrucha przenosi na szumiące plaże Oceanii. Kończy swój występ, a ja już nie mogę doczekać się powtórki na Openerze.



Następny w moim line-upie jest Czesław Śpiewa, który miał wystąpić chwilę później, również w Hali. Pomiędzy udało mi się zahaczyć o końcówkę koncertu Strachów na lachy. Grający tradycyjnie na Pergoli porywali tłumy kotłujące się w pogo. Chociaż do Strachów posiadam niesłabnący sentyment, jest to jeden z zespołów z których się wyrasta. Wyrosłam już i ja, zatem ciężko mi stwierdzić czy to charyzma Grabaża zbladła od czasów mojego pierwszego razu ze Strachami, czy to ja wyszalałam się już przy nich wystarczająco. Niemniej Raissa która od zawsze była moją faworytką w ich repertuarze była miłym zaskoczeniem na koniec koncertu. Pożegnalnie wykonali też premierowy materiał- piosenkę Twoje motylki lżejsze niż puch

Wracam Hali i oczekuję na najbardziej uroczą i pełną sprzeczności postać polskiej sceny, Czesława Mozila. Kto ze zgromadzonych miał przyjemność brać udział we wcześniejszych koncertach muzyka wiedział, czego oczekiwać. Mozil z aktorskimi aspiracjami równoważy muzykę z ilością wygłaszanych do publiczności kwestii. Nie inaczej było w tym przypadku. Muzycy rozpoczęli koncert od magicznego Trzeba mieć specjalną skrzynię. Dalej już repertuar zdominowany został przez Księgę Emigranta oraz Czesław Śpiewa & Arte de Suanatori. Szatkując utwory Czesław częstował publiczność swoimi opiniami i trafnymi, błyskotliwymi spostrzeżeniami przede wszystkim na temat ludzi. Z rozbrajającą płynnością przechodził od uroku bałwanka Olafa po gniew księgi emigranta, więc i publiczność balansowała pomiędzy śmiechem z wyprowadzanych przez niego uwag, a wzruszeniem, kiedy przemycał piosenki z Popu. Te ostatnie, wraz z Maszynką do świerkania, zawsze cenię najbardziej na jego koncertach ze względu na osobliwy i przytulny klimat jaki tworzą. Całość jednak skrojona została rockowo i potężnie. Potęgując muzyczne napięcie mogę stwierdzić bez wahania, że koncert Czesław śpiewa był miażdżący.



Nie po drodze było mi zawsze z muzyką Happysadu więc końcówkę ich koncertu zaliczyć mogę do udanych, bardziej odczytując reakcję publiczności niż własne upodobania. Gwiazdą wieczoru w moim line-upie stał się zespół który na scenę Pergoli wkroczył po Happysadzie. W tym samym czasie w Hali grał Hunter i Jelonek, tymczasem na dużą scenę o 20 wpadło Rebel Babel Ensemble. 30 ludzi z nieposkromioną energią na scenie było prawdziwym szaleństwem. Orkiestra ze Słupcy, L.U.C i goście niemal roznieśli, w trochę ponad godzinę, dużą scenę. W odwiedziny wpadli na scenę Marcelina, Czesław Mozil i Joka. Wszyscy gościli już w różnych projektach wrocławskiego rapera więc przyjemnością było zobaczyć ich na jednej scenie. Poza repertuarem z płyty Dialog I orkiestra zagrała i zaśpiewała Czarną Wołgę Marceliny, Mam trzy latka Czesława i tradycyjnie już, jak przystało na ich koncerty, pożegnała się dwoma utworami L.U.C. Był to mój trzeci, najbardziej spektakularny i zdecydowanie najlepszy koncert Rebel Babel, chociaż przy takich spotkaniach człowiek zwyczajnie wie, że będzie dobrze.


Tym koncertem zakończyłam swój dzień, niezwykle zresztą udany, na wrocławskiej majówce. Na dużej scenie Lady Pank zabrało jeszcze publiczność w sentymentalną podróż, jako ostatni tego dnia zespół na Pergoli. Natomiast granie w Hali Stulecia trwało jeszcze w najlepsze przy akompaniamencie kolejno Renaty Przemyk, 5'Nizza, Natalii Przybysz i Łąki Łana.

Ostatni dzień festiwalu pełen był niemniej interesujących artystów. Szaleństwa na Pergoli rozpoczął występ Luxtorpedy, następnie na scenę wkroczyła Coma. W tym samym czasie w Hali Stulecie koncert rozpoczynał Piotr Zioła. Zaraz po nim na scenę w wielkim stylu wskoczyć mieli muzycy od których występu rozpoczęłam ten dzień- żonglujący słowami Łona i Webber.



Tłumy zebrały się aby poskakać przy tym pełnym polotu rapie. Przy akompaniamencie muzyków z The Pimps liryczne szaleństwo podbijało serca zgromadzonych. Trzeba przyznać, że panowie zaserwowali wzorowe show, porywając zarówno tych którym dobrze znane były ich sentencje jak i festiwalowiczów przybyłych na występ z czystej ciekawości. Ostatnie takty i rymy ucichły, by zrobić na scenie miejsce dla damy polskiej piosenki- Katarzyny Nosowskiej.



Mocny i transowy- te słowa najtrafniej opisują występ liderki zespołu Hey. Rozczulająca postać, która nieodzownie kojarzy mi się z matczyną dobrocią. Skromna i pełna luzu, dowcipna- po prostu urocza. Chociaż muzyka bardziej niż subtelna była gotycka i romantyczna, głos Nosowskiej potrafi rozdzierać wnętrze na pół. Do pobujania z przymrużonymi oczami- idealna.



3-Majówka jest festiwalem pełnym muzycznym kontrastów, a następny występ w Hali Stulecia miał to tylko potwierdzić. The Toy Dolls, relikt przeszłości angielskiej sceny punkowej z lekkim poślizgiem zmienili na scenie Katarzynę Nosowską. Z rozczuleniem obejrzałam początek ich występu, bo czystą radość budzili ci podstarzali panowie w ufarbowanych na czerwono włosach. Naturalność z jaką szaleli zaskarbiła im sympatię widzów, którzy odpływali jednak powoli by zająć miejsca w oczekiwaniu na gwiazdę dużej sceny- Brodkę. Na tle psychodelicznego oka dużej sceny artystka wystąpiła z repertuarem z najnowszego krążka, nie zapominając jednak o starszych numerach. Doskonale prezentowała się w ciemności przecinanej jedynie hipnotycznymi światłami, bo i jej muzyka perfekcyjnie rezonowała z atmosferą Pergoli. Obawiałam się, że stała się zbyt alternatywna by grać starsze piosenki, jednak zaserwowała perfekcyjną dawkę najnowszych utworów z Clashes, przeplatanych utworami z Grandy i starszymi dokonaniami jak Varsovie czy Dancing Shoes.  Skocznie, tanecznie z dziewczęcym przytupem a jednocześnie na tyle oryginalnie, że ten koncert wspominać będę zdecydowanie miło.



Z końcówki Brodki czmycham z lekkimi wyrzutami sumienia by zdążyć na początek wybrzmiewających już w Hali Stulecia Fisz Emade Tworzywo. Diametralna zmiana klimatu, jednak niemniej klimatyczna, którą zakończyłam też tegoroczny festiwal. Na line-upe tego wieczoru zagościł jeszcze Krzysztof Zalewski i O.S.T.R, na których jednak nie udało mi się zjawić.

Podsumowując- dobór tegorocznych wykonawców był doborowy. Znalazło się mnóstwo powodów by wyszaleć się w pogo dużej sceny, jednocześnie zaspokajając fanów nieco innych brzmień w Hali Stulecia. Różnorodne gatunki, ciekawe formy i mnóstwo muzycznych doświadczeń to niekłamany atut 3-Majówki. Ze strony organizacyjnej nie miałam żadnych zastrzeżeń. Koncerty odbywały się w większości na czas, ze wszystkich na których udało mi się być jedynie w przypadku The Doy Dolls nastąpiło około 20 minutowe opóźnienie. To, czego  jestem pewna to fakt, że każdy występ był równie zapamiętały i bez wahania przyznam- na tegorocznej majówce nie miałam do czynienia z ani jednym koncertem który określić mogłabym mianem przeciętnego.

Już od kilku miesięcy z utęsknieniem zerkałem na ziarenka piasku w mojej klepsydrze. Odliczała czas do wypuszczenia Emperor of Sand . Niest...

Już od kilku miesięcy z utęsknieniem zerkałem na ziarenka piasku w mojej klepsydrze. Odliczała czas do wypuszczenia Emperor of Sand. Niestety w okolicach 31 marca piasek wysypał się, przywalił mnie na parę dni, nasypał się do oczu, do uszu... żeby nie piętrzyć dalej dziwnych metafor i nie owijać was dłużej w bawełnę – po prostu przespałem premierę albumu, na który czekałem od początku roku. Właśnie – ze wstydem muszę przyznać – przez moją nieuwagę recenzja, którą czytacie jest spóźniona. Nie zwlekajmy już zatem dłużej, tylko przyjrzyjmy się nowym szatom Cesarza Piasku.


Pierwsze dwa kawałki to znane już wcześniej single Sultan's Curse i Show Yourself. Pozwolę sobie podsumować je razem z trzecim singlem, Andromedą. Utwory zapowiadały jaki będzie Emperor of Sand. Każdy z nich pochodził z innego świata, a panowie z Mastodona wraz z producentem Brendanem O'Brienem zrobili świetną robotę łącząc te różne wymiary w jeden spójny album. Andromeda to stary, szalony, gęstszy od ołowiu Mastodon – na szczęście ani przez sekundę nie przywodzi na myśl głośnej ostatnio gry o bliźniaczym tytule. Sultan's Curse zaczyna historię i skupia się na opowiedzeniu jej przez zaakcentowanie wokali i wysunięcie ich przed rozgrzewające kark riffy. Na drugim biegunie brzmieniowym – w porównaniu z Andromedą nawet w innej galaktyce – jest niemal przyjazne radiu Show Yourself. Samo zestawienie tych tak odmiennie brzmiących nagrań na jednej płycie to historia rozwoju Mastodona w wersji mikro.


Przez opowieść przeprowadzają nas Precious Stones, które brzmi jak nagrane podczas sesji Crack the Skye i Steambreathera który z Andromedą konkuruje o tytuł kandydata w rywalizacji o najcięższy riff dziesięciolecia.

Roots Remain po (adekwatnie do tytułu) nawiązujących do korzeni zespołu pierwszych minutach niesie melodyjne momenty uspokojenia. Kiedy nagle wybucha solówka Brenta Hindsa, nie ma już czego zbierać. Wierność korzeniom słychać również w pełnym trotylu intrze utworu Word to the Wise, po którym pełen warstw brzmieniowych refren porywa do wspólnego śpiewania.


Śpiewne i wyeksponowane refreny to coś nowego w twórczości Mastodona. Można się do tego odnieść na dwa sposoby. Dla jednych jest to in plus bo wreszcie jest za co „chwycić” utwory już po pierwszym przesłuchaniu. Inni, którzy bezgranicznie rozmiłowani są w chaosie wczesnego Mastodona widzą tę przystępność jak bezczelną próbę dostania się do radia.
Ścieżka bębnów na Ancient Kingdom otwieranego przez pobrzmiewający lekko bluesem riff, rzuca na kolana. Przeszywająca uszy nawałnica, z której słynie zasiadający za zestawem perkusyjnym Brann Dailor nie ustaje podczas części zwrotki w której przypada mu partia wokalu wiodącego. Druga część sekcji rytmicznej, czyli dzierżący bas Troy Sanders lśni na Clandestiny. Solidny jak fundament, nisko nastrojony bas Sandersa przypomina wkład Jeana-Michela Labadie w dudnienie Gojiry. W bridge'u słychać nawiązania do złotych czasów Genesis z ery Petera Gabriela i sekcje vocoderowe prawie jak wyciągnięte z Die Mensch-Maschine formacji Kraftwerk.
O Andromedzie już mówiłem, ale chciałbym się jeszcze trochę rozpisać – riff wgniata do wnętrza ziemi, a prechorus wyrzuca na orbitę. Panowie udowadniają, że nie zapomnieli jak się robi połamane, wyskakujące nie wiadomo skąd na rozmarzonego słuchacza partie przełamujące rytm słuchania – wydawałoby się – dość przewyidywalnego utworu.



Charakterystyczne dla Mastodona jest zamykanie płyt kawałkami, które rozkręcają się niespiesznie, a kończą się podsumowując cały album progmetalową klamrą. Taką rolę na Emperor of Sand pełni utwór Jaguar God – melancholijnie sączące się dźwięki porywają jak dobry film. Piękny symboliczny wydźwięk mają zgrupowane w części końcowej uderzenia całej sekcji rytmicznej brzmiące jak bicie serca – z każdym urientujemy się, że coraz bliżej końca albumu, czy też przyjścia Cesarza Piasków.



TMLK

Zatraćmy się dziś choć na chwilę, zachęca Daria Zawiałow w swym debiutanckim albumie A kysz! Premiera początku roku 2017 nie okazała się p...

Zatraćmy się dziś choć na chwilę, zachęca Daria Zawiałow w swym debiutanckim albumie A kysz! Premiera początku roku 2017 nie okazała się pochłaniać bez reszty, ale stała się zwyczajnie dobrą popową produkcją, pełną lirycznego polotu. Choć tytuły niektórych utworów, jak i albumu, sugerować mogły nawiązania do folkloru, artystka sprezentowała zamiast tego przyjemną dawkę inspiracji polską sceną muzyczną. 


Cały album to skondensowana baza przeżyć i uczuć. Od radości po złość, przemieszane na krążku nastroje wahają się od urokliwego spokoju po fale spontanicznego gniewu. A wszystko to z miłości, bo tego czego ukryć się na krążku nie da to faktu, że większość piosenek oscyluje w ogół tego tematu. Nie brzmi to jak produkcja mogąca poszczycić się szczególną oryginalnością, ale dzięki zgrabnej grze słów zarówno fragmenty wykrzyczane, jak i te bardziej wyśpiewane nuci się z przyjemnością. 

A kysz! Otwierają dwa single - Malinowy Chruśniak i Kundel Bury. Pierwszy porywa tańcem dzikiej zmysłowości, i chociaż sama muzyka nieszczególnie delikatnie rozprawia się ze słuchaczem, warstwa tekstowa okrywa utwór płaszczykiem delikatnej intymności. Kundel Bury to dość radosny kawałek popu, który potraktować można jak piosenkę motywacyjną na pierwsze dni wiosny. Wiosennie jest też dlatego, że wszystkie piosenki pachną kwiecistymi stylami- Skupienie Julią Marcell, Miłostki Melą Koteluk, Lwy Moniką Brodką. Kronika dam współczesnej muzyki polskiej została przedstawiona przez Darię Zawiałow w ekscytujący sposób, pełen charyzmatycznego polotu. Artystka niczym magik z kapelusza wyciąga coraz to nowe fale, które porywały, i nadal porywają słuchaczy na ojczystym rynku. Zwłaszcza, że już za rogiem, trochę niespodziewanie a jednak zaskakująco miło wyłania się Chameleon, brzmiący zupełnie jak stary, dobry Hey. Po tej gonitwie inspiracji dobrze jest na chwilę zatrzymać się przy tej subtelnie zmęczonej kompozycji, by za chwilę wyruszyć w głąb reszty albumu. Bujający Król Lul, oraz Pistolet pozwalają skubnąć po kawałku z całego tego muzycznego tortu. Całą wyprawę przez A kysz! kończy natomiast, w stylu Edyty Bartosiewicz Niemoc. Gatunkowo A kysz! to także dość szeroka gama nastrojów. Od niewinnego popu, miejscami trochę wycofanego a trochę krzyczącego o atencje utwory przechodzą błyskawicznie w nieco bardziej zadziorny styl. Płyta, chociaż pełna jest kawałków do spokojnego pobujania, często nieobliczalnie wręcz ujawnia swoje dzikie, rockowe oblicze.

Apetyt rośnie w miarę słuchania, bo choć dość szybko do krążka Darii Zawiałow można się uprzedzić, warto poświęcić czas na dotarcie się z albumem. Na początku nie zachwyca, majacząc wtórnością popowego rynku, jednakże z czasem chce się więcej i więcej. Aż w odkrywanych niuansach dostrzeżemy poza sławami polskiej muzyki i samą artystkę, której styl, jeszcze nieśmiały i trochę zagubiony stara się zagrać  pierwsze skrzypce.



- Koro

Cześć Najmilsi! Jak widzicie zapominalskie z nas bestie, tak więc prezentujemy Wam dziś zarówno aktualne i zaległe wydanie Coś się popsuł...

Cześć Najmilsi!
Jak widzicie zapominalskie z nas bestie, tak więc prezentujemy Wam dziś zarówno aktualne i zaległe wydanie Coś się popsuło. Do przesłuchania nie tylko nasze dyskusje, ale także czysta muzyka w postaci rozszerzonych playlist.


Wydanie 14.03.2017

DALEKO I BLISKO


Konfrontacja w najczystszym wydaniu. A w niej całkiem spora dawka muzyki polskiej (nawet jak na nas), nieco rocka dla dorosłych, ale też kilka niespodzianek. Kto mógłby się spodziewać, że Mastodon to wcale nie dźwięki rodem z piekieł? Dlaczego The Connells są tacy sentymentalni? I nareszcie- czy hegemonia Czarka w końcu została przełamana? Przekonajcie się sami. 





Wydanie 21.03.2017

PIOSENKI KTÓRYCH NIE ZADEDYKOWAŁBYŚ KOMUŚ KOGO LUBISZ


Zdecydowanie najdłuższy w Cośsiępopsułowej historii (no i najbardziej zawiły) temat. Brzmi dość niemiło, ale odnajdziecie w tym odcinku utwory niezwykle przyjemne. Tylko się na nas nie obrażajcie, to nic osobistego.


Witajcie Najmilsi, pierwszy raz od wielu miesięcy nie przemawialiśmy we wtorek ze studia Uniradia, jednak sprezentowaliśmy Wam tego dnia ...

Witajcie Najmilsi,
pierwszy raz od wielu miesięcy nie przemawialiśmy we wtorek ze studia Uniradia, jednak sprezentowaliśmy Wam tego dnia nagraną wcześniej audycje.
 

Wydanie 07.03.2017

ZŁOTO



Złoto, złoto, złoto - tak brzmi stara krasnoludzka pieśń i taki też obraliśmy temat ostatniego Coś się popsuło. W eter powrócił, ozłocony Sting, ale też sporo innych golden hits. Playlista w tym tygodniu nieco skromniejsza w ilości piosenek, bo w końcu liczy się jakość. W przyszłym tygodniu konfrontacje- będzie złoto, będzie krew! Słyszymy się we wtorek o 21.00. Stay tuned.


Ahoj Kochani! Jak obiecaliśmy tak robimy- kompleksowo i błyskawicznie prezentujemy Wam odcinek Coś się popsuło który na tak zwanym lajwie z...

Ahoj Kochani! Jak obiecaliśmy tak robimy- kompleksowo i błyskawicznie prezentujemy Wam odcinek Coś się popsuło który na tak zwanym lajwie zagościł w zeszły wtorek.





Wydanie 28.02.2017

LUDZIE I ZWIERZĘTA




Reprezentantem człowieczej natury został w tym odcinku Czarek, mi natomiast przypadła część prezentująca życie zwierząt. Wydanie pełne ciekawostek, nieszczególnie zabawnych nawiązań i muzyki polskiej. Momentami robi się groźnie- ale zaświadczamy, że żaden prezenter nie doznał obrażeń przy tworzeniu tej audycji. Tradycyjnie też świeżutka playlista rozszerzona, w tej odsłonie będzie różnorodnie (ba, zaskakujemy tu samych siebie!), tak, aby każdy odnalazł skrawek CŚP dla siebie.