Już od kilku miesięcy z utęsknieniem zerkałem na ziarenka piasku w mojej klepsydrze. Odliczała czas do wypuszczenia Emperor of Sand. Niestety w okolicach 31 marca piasek wysypał się, przywalił mnie na parę dni, nasypał się do oczu, do uszu... żeby nie piętrzyć dalej dziwnych metafor i nie owijać was dłużej w bawełnę – po prostu przespałem premierę albumu, na który czekałem od początku roku. Właśnie – ze wstydem muszę przyznać – przez moją nieuwagę recenzja, którą czytacie jest spóźniona. Nie zwlekajmy już zatem dłużej, tylko przyjrzyjmy się nowym szatom Cesarza Piasku.
Pierwsze dwa kawałki to znane już wcześniej single Sultan's Curse i Show Yourself. Pozwolę sobie podsumować je razem z trzecim singlem, Andromedą. Utwory zapowiadały jaki będzie Emperor of Sand. Każdy z nich pochodził z innego świata, a panowie z Mastodona wraz z producentem Brendanem O'Brienem zrobili świetną robotę łącząc te różne wymiary w jeden spójny album. Andromeda to stary, szalony, gęstszy od ołowiu Mastodon – na szczęście ani przez sekundę nie przywodzi na myśl głośnej ostatnio gry o bliźniaczym tytule. Sultan's Curse zaczyna historię i skupia się na opowiedzeniu jej przez zaakcentowanie wokali i wysunięcie ich przed rozgrzewające kark riffy. Na drugim biegunie brzmieniowym – w porównaniu z Andromedą nawet w innej galaktyce – jest niemal przyjazne radiu Show Yourself. Samo zestawienie tych tak odmiennie brzmiących nagrań na jednej płycie to historia rozwoju Mastodona w wersji mikro.
Przez opowieść przeprowadzają nas Precious Stones, które brzmi jak nagrane podczas sesji Crack the Skye i Steambreathera który z Andromedą konkuruje o tytuł kandydata w rywalizacji o najcięższy riff dziesięciolecia.
Roots
Remain po (adekwatnie do tytułu) nawiązujących do korzeni zespołu
pierwszych minutach niesie melodyjne momenty uspokojenia. Kiedy nagle
wybucha solówka Brenta Hindsa, nie ma już czego zbierać. Wierność
korzeniom słychać również w pełnym trotylu intrze utworu Word to
the Wise, po którym pełen warstw brzmieniowych refren porywa do
wspólnego śpiewania.
Śpiewne i wyeksponowane refreny to coś nowego w twórczości Mastodona. Można się do tego odnieść na dwa sposoby. Dla jednych jest to in plus bo wreszcie jest za co „chwycić” utwory już po pierwszym przesłuchaniu. Inni, którzy bezgranicznie rozmiłowani są w chaosie wczesnego Mastodona widzą tę przystępność jak bezczelną próbę dostania się do radia.
Ścieżka
bębnów na Ancient Kingdom otwieranego przez pobrzmiewający lekko
bluesem riff, rzuca na kolana. Przeszywająca uszy nawałnica, z
której słynie zasiadający za zestawem perkusyjnym Brann Dailor
nie ustaje podczas części zwrotki w której przypada mu partia
wokalu wiodącego. Druga część sekcji rytmicznej, czyli dzierżący
bas Troy Sanders lśni na Clandestiny. Solidny jak fundament, nisko
nastrojony bas Sandersa przypomina wkład Jeana-Michela Labadie w
dudnienie Gojiry. W bridge'u słychać nawiązania do złotych czasów
Genesis z ery Petera Gabriela i sekcje vocoderowe prawie jak
wyciągnięte z Die Mensch-Maschine formacji Kraftwerk.
O
Andromedzie już mówiłem, ale chciałbym się jeszcze trochę
rozpisać – riff wgniata do wnętrza ziemi, a prechorus wyrzuca na
orbitę. Panowie udowadniają, że nie zapomnieli jak się robi
połamane, wyskakujące nie wiadomo skąd na rozmarzonego słuchacza
partie przełamujące rytm słuchania – wydawałoby się – dość
przewyidywalnego utworu.
Charakterystyczne
dla Mastodona jest zamykanie płyt kawałkami, które rozkręcają
się niespiesznie, a kończą się podsumowując cały album
progmetalową klamrą. Taką rolę na Emperor of Sand pełni utwór
Jaguar God – melancholijnie sączące się dźwięki porywają jak
dobry film. Piękny symboliczny wydźwięk mają zgrupowane w części
końcowej uderzenia całej sekcji rytmicznej brzmiące jak bicie
serca – z każdym urientujemy się, że coraz bliżej końca
albumu, czy też przyjścia Cesarza Piasków.
TMLK
0 komentarze :