Cześć Najmilsi! Po dość długiej przerwie w trakcie której nie prezentowaliśmy Wam archiwalnych nagrań Coś się popsuło wraca...

Cześć Najmilsi! Po dość długiej przerwie w trakcie której nie prezentowaliśmy Wam archiwalnych nagrań Coś się popsuło wracamy z nową dawką audycji. I to jaką, bo aż potrójną! Wszystkie audycje tradycyjnie wysłuchać można na soundcloudzie, a ponieważ chcemy wraz z nimi sprezentować Wam jak największą ilość dobrej muzyki, do każdej dodajemy rozszerzoną playlistę, z utworami które nie pojawiły się na audycjach.




Wydanie 07.02.2017

ŚWIATŁO


W tym odcinku nie zabraknie płyty Editorsów In this light and on this evening, ale też innych sztandarowych wykonawców CŚP takich jak Thundercat czy Devin Townsend. Dla wszystkich którzy zarazili się wraz z nami miłością do zespołu Soen- Lucidity z najnowszego krążka zespołu.


  


Wydanie 14.02.2017 

BALLADY I ROMANSE



Walentynkowe konfrontacje, gdzie ballady i romanse mieszają się między sobą tworząc delikatną playlistę pełną softrocka. Co dobrego to jednak nie my, wszystko niszczymy w połowie pytaniem Love?


   


Wydanie 21.02.2017

POŻĄDANIE


Z klasą kończymy zimową przerwę zmysłowym tematem. Z porcją starszego (The mamas & the papas, Depeche Mode) i olbrzymią dawką nowości (Brodka, Lykke Li). Nic tylko słuchać!

W sobotę 18 lutego w klubie Kwadrat w Krakowie zagrali Leprous, Between The Buried And Me i Devin Townsend Project. Chciałbym się z wami po...

W sobotę 18 lutego w klubie Kwadrat w Krakowie zagrali Leprous, Between The Buried And Me i Devin Townsend Project. Chciałbym się z wami podzielić krótką relacją z tego wydarzenia. No i nie zapomnijcie posłuchać krótkiej playlisty, którą zamieściłem na dole. Najlepiej posłuchać w trakcie czytania.


Leprous – jako support mogli sobie pozwolić jedynie na krótki występ (zagrali jakieś pięć, czy sześć utworów). Każdy był wykonany tak precyzyjnie, jak tylko się dało – wykonali dobrą robotę. Słowo „robota” nie padło tu przypadkowo, bo występ wyglądał tak: weszli, zagrali, wyszli. Nawet gitary zmieniali w pośpiechu.

Nie chcę przez to powiedzieć, że koncert był nieudany. Umiejętności panów z Leprous są nie do zakwestionowania. Mam na myśli przede wszystkim bębniarza Baarda Kolstada, który za zestawem perkusyjnym po prostu króluje. Może to tylko taki image – twarze gitarzystów wyglądały jak sztywne maski. Pod pod względem okazywania emocji od reszty zespołu mocno odstaje wokalista Einar Solberg którego zaangażowanie w śpiewane teksty wzrastało z sekundy na sekundę. Szkoda tylko, że jego relacja z widownią ograniczała się do spojrzenia na nią i podniesienia ręki. Troszkę szkoda, bo żywiołowa reakcja zgromadzonych pod sceną wielbicieli na intro The Price upewnia mnie w przekonaniu, że nawiązanie więzi z zespołem nie byłoby trudne. Jeśli interesuje was bezbłędnie wykonana muzyka na żywo, to udanie się na koncert formacji Leprous jest na pewno dobrym wyborem.


Between The Buried And Me zaczęli grać o kilka minut wcześniej, niż się spodziewałem, przez co intro świetnego Fossil Genera – a Feed From Cloud Mountain wysłuchałem z kolejki do baru. Kiedy już dotarłem, trafiłem na koncert zagrany wzorowo pod względem podobieństwa do wersji z albumów. Tommy Giles Rogers ryczał jak potwór, Blake Richardson był idealnie zsynchronizowany z resztą zespołu i oświetleniem, żadna nutka nie została pominięta. 

Największym problemem było nagłośnienie. Miałem trudności z usłyszeniem czystych partii wokalu Rogersa – niby norma na takich koncertach, ale chwilę później głos Devina Townsenda docierał do mnie głośno i wyraźnie. Bolał również niedostateczny wolumen gitary Paula Waggonera, którego genialne pasaże ginęły gdzieś podczas najostrzejszych części utworów grupy. Betweeni wykonali swoją setlistę bezbłędnie, lecz na tle pozostałych dwóch zespołów, najgorzej wyszło im nawiązanie relacji z publiką. Prawdopodobnie wynikło to z tego, że dla słuchacza nieobeznanego z ich studyjnymi dokonaniami, ich muzyka jest zbyt skomplikowana i pełna zaskakujących kontrastów, żeby po prostu się do niej bujać. Ci, natomiast, dla których twórczość Betweenów nie jest obca, wiedzieli że do niczego nie można się do niczego przyzwyczajać, bo za chwilę klimat utworu może się całkowicie zmienić.

Gwoździem programu był występ Devin Townsend Project. Twórczość tej formacji to muzyka formalnie i technicznie najprostsza ze wszystkich granych tego wieczoru. Nie jest to w żadej sposób ujma na honorze zespołu. Jest wprost przeciwnie. Przez to, że muzycy – przede wszystkim mózg całej operacji, Devin Townsend – mogli skupić się na tym, aby zapewnić widowni niesamowitej dawki rozrywki.


Devin od lat podczas nagrań i wywiadów był dowodem na to, że heavy metal, czy nawet extreme metal, z poczuciem humoru są połączeniem skutkującym wysokooktanową dawką ekergii. Koncerty z jego udziałem to tylko ukoronowanie tego twierdzenia. Townsend mógłby zawodowo zajmować się stand-upem. Nie przeszkadza mu być przy okazji jednym z najbardziej wpływowych kompozytorów prog-metalowych. I perfekcyjnym wykonawcą swoich kawałków (zwłaszcza wokale są szczerze niezawodne). Nie wspominam już w ogóle o zaangażowaniu publiczności w występ – dystans do siebie, swoich utworów, do metalowych stereotypów to tylko kilka przykładów tego, co można było doświadczyć podczas koncertu. Co prawda natura nie pozwoliła mu zatrzymać jego włosów zbyt długo (co również skomentował), ale obdarzyła go twarzą, która jest w stanie wyrazić miliony emocji. W tym samym czasie. Wielu artystów dziękuje swoim ekipom podczas koncertów, ale tylko Devin wyciąga swoich roadie z zaplecza żeby podczas swojego największego przeboju Kingdom razem z nimi bawić się muzyką na scenie. Koncert z udziałem Devina Townsenda to niemal śmiertelna dawka świetnego hałasu i powalającego humoru. Jeszcze nigdy nie byłem pewien, że pójdę na koncert tego samego artysty za każdym razem, kiedy tylko zajedzie do Polski. 

Poniżej playlista składająca się z kilku utworów wykonanych tego wieczoru:



TMLK

Lykaia , najnowszy album formacji Soen , spełnia oczekiwania – jest tym, czego się spodziewaliśmy po usłyszeniu singli. Oznacza to jednak, ...

Lykaia, najnowszy album formacji Soen, spełnia oczekiwania – jest tym, czego się spodziewaliśmy po usłyszeniu singli. Oznacza to jednak, że w pewnym sensie odniosła małą porażkę: nie zaskoczyła mnie niczym. Miałem też jednak wrażenie, że nie próbowała. Jest przez to „tylko” naprawdę świetnym albumem, nie zaś arcydziełem.
Lykaia to święto religijne w starożytnej Grecji, podczas którego miały dziać się straszne rzeczy. Począwszy od składania ofiar z ludzi, poprzez kanibalizm, na zmianie niektórych uczestników w wilkołaki kończąc. Nie bez przyczyny na okładce płyty widnieje wilczy pysk. Soen odnosi się do tych obrzędów przyrównuje je do współczesnej religii. Obraz Lykaii służy zespołowi za alegorię: „religijność, nawet jeśli miałaby najlepsze zamiary, ciągnie za sobą mrok, lub może nawet prowadzić do zła”. Poszczególne utwory dotykają tego zagadnienia z innego punktu widzenia.
Brzmieniowo Soen od samego początku działania trzyma się stylu, który porównuje się do połączenia amerykańskiego Toola i szwedzkiego Opeth. Taka tendencja ewidentna jest też na Lykai, choć utwory jak singiel Lucidity czy zamykający krążek Paragon sygnalizują zafascynowanie melancholią nawiązującą do Pink Floyd. Mówię to myśląc w szczególności o tym drugim kawałku łączącym śliczne brzmieniu organów Hammonda i delikatnej gitary, która niesie główny temat i wzruszającej partii solowej. Nie brak też odniesień do muzyki bliskiego wschodu, która jednoznacznie wpasowuje się w okołoreligijną tematykę nagrania. Odsyłam tu do cody kawałka Jinn przenoszącej na pustynię, przez którą Izraelici posłani byli przez Boga na czterdziestodniową wędrówkę.
Głównym zarzutem, jaki mam do Lykai jest zbyt regularna konstrukcja piosenek. Panowie oczywiście nie są popowi, ale podczas odsłuchu nie pojawił się we mnie nawet cień niemożliwego do nazwania uczucia, które znane jest tylko słuchaczom muzyki progresywnej. Podczas słuchania naprawdę monumentalnych progrockowych dzieł powinien zdarzyć się moment, który idealnie opisuje ilustracja (pożyczam ją z facebookowego profilu World Prog-nation):

Zdaje się, że na Lykai więcej niż na poprzednich nagraniach Soen położono nacisku na tekst i śpiew. Problem tkwi w tym, że partie instrumentalne są znacznie wymowniejsze niż słowa. Wersety są nieco oklepane i nie zawsze wnoszą do umysłu odbiorcy tyle, ile śpiewający je z przejęciem Joel Ekelöf by sobie życzył. Dopiero kiedy słyszymy te obfite soundscape'y, dociera do nas pełny obraz.

Słowem podsumowania: jeśli Cognitive i Tellurian były muzyką w waszym typie, na pewno nie możecie sobie odpuścić Lykai. Pochłoną was przestrzenne refreny, świetna praca sekcji rytmicznej (Martin Lopez i Steve DiGiorgio jak zawsze wiedzą, co robią) i wszechobecna atmosfera.

Poniżej playlista z moimi ulubionymi ścieżkami z Lykai i kilkoma kawałkami z poprzednich albumów:

Ahoj Kochani! Dla wszystkich tęskniących za naszymi małymi muzycznymi bitwami (bądź też jeżeli z różnych powodów przegapiliście którąś au...

Ahoj Kochani!
Dla wszystkich tęskniących za naszymi małymi muzycznymi bitwami (bądź też jeżeli z różnych powodów przegapiliście którąś audycję) mamy archiwalne wydania Coś się popsuło.



Wydanie 24.01.2017




Bywają słodkie, chociaż te wielkie nie kojarzą się już wcale tak miło. O czym mowa? Koniecznie odsłuchajcie tego wydania! Wraz z nim rozsądna dawka polskiej muzyki, choć jest też softrockowo i psychodelicznie. Nie obeszło się (a jakże) bez dawki progresywnego szaleństwa.



 

Wydanie 31.01.2017 KONFRONTACJE





Dla miłośników mocniejszych wrażeń przygotowaliśmy naszą ostatnią odsłonę audycji z cyklu Konfrontacje. Rewolucja walczy z tradycją, a my trochę mniej spektakularnie ze sobą nawzajem. Specjalnie dla Was zamieszczamy również specjalną rozszerzoną wersję playlisty.



AFI po raz pierwszy od dwóch albumów nie wydali najgorszej płyty w swojej dotychczasowej historii. Miejmy nadzieję, że to początek powstaw...

AFI po raz pierwszy od dwóch albumów nie wydali najgorszej płyty w swojej dotychczasowej historii. Miejmy nadzieję, że to początek powstawania z kolan i do kolejnego Burials już nie dojdzie.


Moje odczucia do Blood Albumu zmieniały się nie jeden raz. Momentami (np. podczas słuchania So Beneath You czy Dumb Kids) budził się we mnie dzieciak, który po raz słyszał All Hallows czy Sing The Sorrow. Niestety chwilę później zastanawiałem się czy nie przełączyłem się przypadkiem na radio dla nastolatek ze złamanym sercem. I tak w kółko. Ktoś złośliwy powiedziałby, że około połowa płyty to niezbyt wysmakowany współczesny pop-rock.
Żeby nie było ciągłego narzekania: podoba mi się muzycznie strona, w którą zmierza Blood Album. Trochę nostalgii, nawiązań do Black Sails In The Sunset, trochę do Sing The Sorrow i późniejszych i jeszcze kilka eksperymentów. Następnym krokiem powinno być zatroszczenie się o to, że te eksperymenty się powiodą. Baza jest solidna – wielościeżkowy aranż Jade'a Puget'a to nadal mój ulubiony sposób instrumentacji post-punku. Tyle, że na Blood Albumie Jade sprawia wrażenie rozleniwionego, jakby trochę mu się już nie chciało. Da się to wywnioskować po ich podejściu do nagrywania. W piątek, w dniu premiery płyty, członkowie grupy komentowali poszczególne ścieżki. Zaskakująco często padały tam kwestie typu „graliśmy sobie coś tam i tak powstał kawałek xxx”. To świadczy o braku wstępnego pomysłu, nowej motywacji.

 

Najgorzej wyglądają teksty. Havok pomimo czterdziechy na karku pisze zwrotki bardziej infantylne. Problem tkwi w tym, że nie zawsze tak było: pan Davey Havok wyraźnie się uwstecznia. Dawniej teksty, jakkolwiek pretensjonalne, były metaforyczne w jakiś sposób subtelne. Obecnie słyszymy tylko o złamanych sercach i kolejnych wtórnych problemach związkowych.

Pogodziłem się już z myślą, że nie będzie już albumu AFI tak kompletnego jak Sing The Sorrow. Nawet z tym, że każdemu następnemu krążkowi będę musiał trochę wybaczyć. Że panowie nie stworzą albumu, który będzie od początku do końca dobry. Moja relacja z nimi byłaby łatwiejsza, gdyby po prostu przestali pisać dobre kawałki, a zrobili płytę, na której nie mógłbym znaleźć ani jednej dobrej sekundy. Wtedy bym odpuścił.

TMLK

Miasto zwalnia. Audycja kończy się, a powroty do domu stają się przeżyciem niemalże metafizycznym. Całość rzeczy podlega procesowi sukcesyw...

Miasto zwalnia. Audycja kończy się, a powroty do domu stają się przeżyciem niemalże metafizycznym. Całość rzeczy podlega procesowi sukcesywnego wyciszania. Trochę jak zmiana radiowej playlisty, trochę jak przyciszanie końcówki piosenki. Mikrokosmos rozmywających się świateł miesza się z wypuszczaną parą z ust, a leniwa melancholia rozlewa się po ciele. Ulice powoli przemierzają ci, którzy pójść nie mają gdzie. Zimowo-nocny Wrocław przecinam niczym ostatni człowiek świadomy nadchodzącej apokalipsy. Samotność w świecie i we mnie miesza się, a mostem pomiędzy staje się doskonale skrojona ścieżka dźwiękowa. Całym stanem rzeczy można się zwyczajnie rozkoszować.



Podchodząc do twórczości artysty nazywającego się Daniel Spaleniak spodziewałam się raczej innej wersji Dawida Podsiadło. Z radością odkryłam, że nie mam do czynienia z odsłoną indie przerobioną na standardy naszego domowego podwórka, a zupełnie świeżym, nie wołającym o atencje konceptem tworzenia muzyki na polskiej scenie. W dyskografii artysty znajdują się na razie dwie EPki i dwa longplaye, i tak jak te pierwsze odnaleźć ciężko, tak krążki Dreamers i Back Home hipnotyzują niemalże na wstępie. Albumy spotkały się z zainteresowaniem nurtu polskiej alternatywy, chociaż nie doczekała się zasłużonych fajerwerków. Z jednej strony szkoda, z drugiej podtekst niszowości dodaje słuchaniu tylko uroku.

Sukces The xx utwierdził rynek w przekonaniu, że wśród walki o słuchacza potrafiącego skupić się  z uwagą złotej rybki, którego zaskakiwać trzeba melodyjnie każdym taktem, spragnieni jesteśmy brzmień które wymykają się temu pojedynkowi. Muzycznie Dreamers i Back Home tkwią gdzieś pomiędzy smętnym spokojem londyńskiej trójki, a monotonią codzienności Brad Sucks. Na niezwykłość brzmienia wpływa fakt, iż podczas nagrywania (przynajmniej w wypadku Dreamers) rolę studia pełnił pokój muzyka. Co z jednej strony wpłynęło na wyjątkowość dźwięków, z drugiej na indywidualny charakter i atmosferę odosobnienia, w której krążki skąpane są niczym w gęstej, porannej mgle. 

Więź emocjonalna jaką nawiązałam z albumami Daniela Spaleniaka to relacja dość intymna, bo taki charakter ma też sama muzyka. W Dreamers instrumentalny Black Notebook doskonale wprowadza do dusznych dźwięków, których szarością zabarwiona jest cały album. Full Package of Cigarettes to jeden z wielu moich faworytów, samotność w wydaniu amerykańskiego romantyzmu, czarna kawa, chłodny wiatr i papieros na parapecie. Utwór zwieńczony chwytliwym

Yes I'm a lonely lonely man

zdaniem, który stanowi  doskonałą kwintesencje całej płyty. House of Fire i Nothing to do ocierają się o twórczość zimnego nurtu, gdzie wokal mruczy gdzieś w głębi a nas porywają już ambientowe fale na Why. Przytulne brzmienia prowadzą do My name is Wind, wciągające melodie intrygują i przytulają zarazem. Jeżeli jakiś problem należałoby muzykowi zarzucić, byłaby to Insomnia,  której zabarwione nutą triphopu przestrzenie prowadzą do finałowego Dreamers. Cały album jest dobry, chociaż odczuć można, że debiutancki. Raczej jesienny, dlatego z moim nastrojem i gustami rezonuje znacznie bardziej zimowy krążek Back Home. Piękne I'm falling down, wciągające w mroźny sen intro zabiera w subtelne udręki Dear love of mine, uczucia i pragnienia zamknięte w cichym bólu. Żegnające się z oniryzmem Talk a walk and never come back zagubione i bliskie, z którego wysuwa się

And never go back and never be alone 

Lekka magia kobiecości łączy się z bólem istnienia na Back Home z udziałem Katarzyny Kowalczyk, gdzie uciekające dźwięki muskają niekiedy kompozycje Fever Ray. My friend unosi nas wprost na ponure Yes, I think this is the end, gdzie niepewność otacza z genialną delikatnością. Dreszcz przeszywa wraz z początkiem North, a rozpoczynające się w stylu Massive Attack Night wychodzi dumne z melancholii utkanej przez poprzedników, jawiąc się z rozczulającym smutkiem. 

Przy tworzeniu perfum kluczowe znacznie ma nuta głębi, nadająca całości osobowość. Za  tę głębię w przypadku twórczości Daniela Spaleniaka uznaję samotność. Harmonijna i pogodzona, nadaje utworom nie tylko brzmienie wyczerpania, ale pozwala muzyce zwyczajnie zaufać. Niezależnie od sączących się zwrotek dopasować można panującą szarość do własnych standardów. kiedy tkwimy w odosobnieniu pełnym ambiwalencji odczuć. Jest ponuro i pusto, chociaż znajdą się tam także drobne radości które w tej przedziwnej symbiozie jawią się niczym zbawienne. Inne podszyte będą zawsze milczącym w spokoju smutkiem, prowadzącym do przedziwnej refleksji, że samotność może być uzależniająca.


Zacznę tekst takim szokującym stwierdzeniem: słyszałem Burials, ale nadal AFI ma moje zaufanie. Tylko dzięki singlom zapowiadającym kolejn...

Zacznę tekst takim szokującym stwierdzeniem: słyszałem Burials, ale nadal AFI ma moje zaufanie. Tylko dzięki singlom zapowiadającym kolejny album. Zmiany stylu wreszcie obrały dobry kierunek, tj.: trochę do tyłu w czasie, do przodu w pomysłowości. Pomimo, że ilość muzyczności na sekundę materiału nie jest tak duża jak bywała za dawnych czasów, zapowiada się tendencja wzrostowa w porównaniu do dwóch poprzednich albumów.



Dziś chciałbym omówić po krótce single, które promują nadchodzący album grupy AFI zatytułowany AFI, choć w tym tekście określać go będę drugą przyznaną mu nazwą: The Blood Album.
Kiedy zobaczyłem tytuł pierwszego – Aurelia – spodziewałem się gotyckiej opowieści. Pierwsze brzmienia też ją zapowiadały, ale po pierwszym refrenie usłszeliśmy już wszystko, co kawałek miał do zaoferowania. Czymś takim swoich słuchaczy zaspokoić może Panic! At the Disco, dla Havoka i spółki to tylko rozgrzewka.


Dobrą wiadomością jest to, że panowie znów nie boją się być dziwni i niepokojący. Ujawnione na Spotify fragmenty AB-, A+ i 0- kojarzą mi się mocno z The Spoken Word między ostatnim utworem a hidden trackiem na Sing The Sorrow (różniących się od siebie w zależności od wersji albumu). Podejrzewam, że nazwane od grup krwi utwory pojawią się na Blood Albumie pomiędzy utworami w podobnym klimacie.
White Offerings przypomina o punkowych i metalowych korzeniach wczesnych albumów. Praca gitary Jade'a Pugeta znów potrafi posłać kilka nostalgicznych ciarek po kręgosłupie. Chórki w trakcie bridge'a sięgają nawet głębiej: do czasów, kiedy panowie zapatrzeni byli jeszcze w Misfitsów.


Snow Cats to już w stu procentach wykorzystanie nostalgii. Każdy poszczególny element nawiązuje do Sing The Sorrow w jak najlepszy sposób. Śpiewny refren z typowym dla AFI świetnym wykorzystaniem metrum 3/4. Po nim druga zwrotka, której podgrywa tylko bas, żeby przez kontrast nadać nadchodzącemu refrenowi większej mocy. Znowu chórki. Potem więcej. I więcej, i więcej. To chyba najlepsza zapowiedź jakiej mogłem od AFI oczekiwać po rozczarowaniu jakim było Burials.
Oczekuję:
  • pamięci o starych fanach i powrotu do dawnego blasku ze świeżymi pomysłami

Boję się, że:
  • dostanę kolejne Burials, które też miało dwa dobre single (chociaż nie aż tak dobre)



TMLK