Przesłuchałam ją szybko i pobieżnie, mając w planie zaliczyć tego wieczora więcej nowych, i w zamyśle ciekawszych muzycznych świeżyne...

† (JUSTICE - WOMAN)



Przesłuchałam ją szybko i pobieżnie, mając w planie zaliczyć tego wieczora więcej nowych, i w zamyśle ciekawszych muzycznych świeżynek. Odnotowałam gdzieś pomiędzy Taco Hemingwayem a Mirandą Lambert, że ciekawe. Trochę jak z kumplem któremu na odczep mówimy no kiedyś musimy umówić się na piwo, wrzuciłam ją na jedną z playlist i zapomniałam. Przypomniał mi o niej Piotr Stelmach w Myśliwieckiej 3/5/7, i to jak pięknie przypomniał.


Woman Justice to świeżo wydane na świat dziecko (chociaż pewnie nie jest to najtrafniejsza metafora) francuskiego duetu urzędującego pod szyldem muzyki elektronicznej: Gasparda Augéa i Xaviera de Rosnaya. Na okładce płyty znajdziemy, tradycyjny już w twórczości Justice, krzyż, tym razem oblany iryzującą substancją. Grafika, chociaż ładna i intrygująca, u niezaznajomionego ze spuścizną słuchacza może wywołać myśli 'a to pewnie jakaś metalowa ściana hałasu'. Tak pomyślałam i ja. A potem zostałam wciągnięta na pokład kosmicznego statku electro. 


Podróż poza ziemską atmosferę rozpoczyna Safe & Sound. Nie poruszamy się z prędkością dźwięku, bo sam utwór jest tego pośpiechu pozbawiony. Funkująca kompozycja, podbita pochwałą Daft Punku zwalnia, by następnymi taktami oznajmić nam nadejście Pleasure. Istotną przyjemnością jest ten rozpływający się, senny utwór. Meandrujące tony przywołują obraz wszystkich nieśmiałych, ukradkowych spojrzeń, podsycanych galopującymi myślami. Kiedy decydujemy się zaryzykować i ruszyć dalej, wgniata nas w fotel Alakazam! do którego aż chce się opuścić szybę i założyć ciemne okulary. Fire oraz Stop pozwalają zrozumieć powód dla którego album wyrwał nas na chwilę z rzeczywistości, jednocześnie zmywając wszystkie uprzedzenia do nowoczesnej muzyki elektronicznej. Chorus pozostawił mnie z irytującym szukaniem w pamięci Skąd ja znam te chórki?.  Na Heavy Metal wpadamy natomiast w drobne turbulencje, by przyhamować na Love S.O.S. Kiedy kończy się Close Call wypada zawrócić do domu .

 
Wracam więc i dochodzę do wniosków. Jednym z nieszczególnie błyskotliwych jest stwierdzenie, że to album o miłości. Traktujący o niej w sposób ekscytujący, żywiołowy, bez zbędnej melancholii podszytej smutnym wokalem. Dyplomatycznie optymistyczny krążek, flirtujący przez większość czasu z disco lat 80. Woman udowadnia mi trochę, że można robić muzykę nie bazującą na silnych emocjach słuchaczy i można robić ją dobrze. Przy okazji należy do jednego z moich ulubionych miłosnych typów- muzyki tak miło, umiarkowanie, zmęczonej. Chociaż tęczująca ciecz nie pokryła całej płyty równomiernie barwnie, polecam nie tylko na listopadowe wędrówki.

Koro

1 komentarz :

  1. lubie czytactwojep osty mam wrażenie zemamy duzo wspolneog nigdyniemoglem znalezc bratniej duszy ciekawjestem jakbyto było sie spotkac :-)

    OdpowiedzUsuń